niedziela, 14 września 2014

BIESZCZADY...ZASŁUŻONY URLOP

NARESZCIE!
Planowany, przekładany, wyczekany. W końcu spakowaliśmy manatki, zatankowaliśmy Vitarę, zabraliśmy Włochacza pod pachę i pojechaliśmy. Kierunek Bieszczady. Bez planów, bez rezerwacji, po prostu przed siebie. Pogoda piękna, słonko świeci, żyć nie umierać. A na miejscu, szukając noclegu na 1 noc trafiliśmy w cudowne miejsce zwane Leśną Polaną w miejscowości Bystre koło Baligrodu :-) Zapłaciliśmy za domek na jedną noc... zostaliśmy na pięć dni.
Mieliśmy każdą możliwą pogodę, Bieszczady oglądaliśmy w każdej odsłonie - i tej słonecznej, i tej mglistej z deszczem. Coś wspaniałego. Jednak co dobre, szybko się kończy - pozostały nam jednak wspomnienia, zdjęcia...i plany - najbliższe Sylwestrowe :)

 




 

 

 




 

 

 


piątek, 22 sierpnia 2014

KREMÓWKA - ULUBIENICA WSZYSTKICH

Nie każdy przepada za słodyczami, znam takie przypadku w naturze. Sama mam dziwny gust jeśli idzie o słodkie, bo uwielbiam gorzką czekoladę, surowe ciasto na babeczki i francuskie z jabłkami. Odkąd jednak znalazłam w Internecie ten przepis wiem, że do wymienionych rzeczy mogę dodać jeszcze wspomnianą wyżej kremówkę. Jest dziecinnie prosta, chociaż spirytus dodawany do masy do przysmaków dzieci nie należy, i ma tylko jedną wadę. Za szybko znika.

Kremówka nie wymaga trudnego pieczenia ciasta - znakomicie się do tego nadaje ciasto francuskie z Biedronki. Wegańskie i niedrogie, a w dodatku bardzo często jest w wersji XXL (mniam!). Po prostu pieczemy po kolei dwie warstwy i odstawiamy do wystygnięcia. Ciasto w piekarniku bardzo spuchnie, ale nie należy się tym przejmować, jeden ruch ręką i będzie znowu ślicznie płaskie. Kiedy ciasto stygnie przygotowujemy masę. Z pół litra mleka sojowego waniliowego odlewamy około 100 ml i mieszamy w nim 2 łyżki mąki ziemniaczanej. Resztę mleka gotujemy z cukrem (ilość zależy od naszych smakowych potrzeb) Kiedy mleko zaczyna się gotować dolewamy mleko z mąką i dokładnie mieszamy, aż się zagotuje porządnie i zgęstnieje. Odstawiamy do wystudzenia. W misce ucieramy kostkę margaryny wegańskiej, dodajemy ugotowany budyń i dokładnie wszystko miksujemy. Na koniec dolewamy 2 - 3 łyżki spirytusu lub wódki, chociaż podobno nie jest to konieczne, mnie jednak pasuje i sprawia, że masa jest smaczniejsza. Teraz trzeba ułożyć jedno ciasto w brytfance lub pojemniku (mam taki plastikowy) wylać na to masę i przykryć drugim płatem ciasta. Kremówka teraz musi zamieszkać na jakiś czas w lodówce. Najlepiej zrobić ją na wieczór, bo przez noc pięknie zwilgotnieje i stężeje. Na następny dzień należy tylko pokroić ją w kwadraty i posypać cukrem pudrem. I delektować się smakiem...


wtorek, 12 sierpnia 2014

GDY KISZKI MARSZA GRAJĄ... CZYLI NIE MA ŻYCIA BEZ MAKARONU

Głodno, chłodno, do domu daleko. Żartuję. Chociaż lato nie rozpieszcza nas tak jak w roku ubiegłym. Niemniej jednak nic mi się nie chce. Czasami każdy ma taki dzień - na mnie wypadło dzisiaj.



Tak było w pracy - niezbędne minimum i nie pchanie się pod oczy (na szczęście okres urlopowy), tak jest i teraz - z Szantą przy boku, z nogami na ławie i laptopem na kolanach. Po popołudniu było trochę gorzej, bo jeść się chciało, a nie chciało się zbytnio robić. A jak się nie chce to zawsze pozostaje ugotowanie makaronu. Konkretnie moją ulubioną "rurkę skośnie ciętą". Do tego kiedyś dodawałam tuńczyka, ale tuńczyk to rybka, więc niech sobie pływa w wodzie i unika sieci. Za to jak się okazało całkiem dobrze pasuje do tego namoczona w bulionie warzywnym i zmielona soja. Wymieszana z makaronem i podsmażona na patelni smakuje pysznie. Do tego jarmuż, ogórek konserwowy lub co tam kto woli i można oddawać się lenistwu. Błogiemu lenistwu, co właśnie zamierzam uczynić.


sobota, 9 sierpnia 2014

PLACKI ZIEMNIACZANE Z SOSEM PIECZARKOWYM

Ochotę na placki miałam od 2 miesięcy. I nikt nie chciał mi ich zrobić. Ulubiona Teściowa na urlopie, Ukochana Mamusia powiedziała, że jej się nie chce stać przy patelni w taki upał, a Luby pocałował mnie w nos i stwierdził, że jeśli zrobię, to on chętnie skosztuje jednego czy dwóch ( w ogólnym rozrachunku pożarł trochę więcej niż dwa) ale robić nie ma zamiaru. Aż ta wielkiej ochoty nie ma. Cóż mi pozostało. Porzuciłam wymyślne przepisy na rzecz prostego przaśnego sobotniego obiadku. 
 Przytachałam do domu ziemniaczki, cebulkę, pieczarki i zabrałam się do dzieła. Ja w sumie trochę dziwna (no, może bardziej niż trochę) jestem i uwielbiam obierać ziemniaki i kroić cebulę. W związku z tym obrało mi się pyrek jak dla pułku wojska, ale akurat uważam, że ziemniaczków nigdy dość. Gorzej było z tarciem, ale jak się powiedziało A to trzeba... i tak dalej. Starłam ziemniaki, starłam cebulę, dodałam mąki, pieprzu i soli do smaku. W międzyczasie obrałam pieczarki i poddusiłam je z cebulką na patelni, dodałam bulionik warzywny, podprawiłam mąką (może niekoniecznie lekkie, ale taki sosik do placków ma swoje prawa). Teraz przyszła pora na zabawę czyli smażenie. Wzorem mojej Mamy smażyłam cienkie, złote placuszki na chrupiąco. Luby objawił się w domu i od razu zasiadł do stołu. Docenił. Ilość pożartych przez Niego placków niech pozostanie tajemnicą, ponieważ nie ustępowała mojej. Podobno dama je niewiele i generalnie żyje powietrzem, Może... na całe moje szczęście nigdy za DAMĘ się nie uważałam.


piątek, 1 sierpnia 2014

PALCE LIZAĆ! SMALEC

Moje przejście na weganizm to przede wszystkim efekt mojej głowy. Nie do wyobrażenia dla mnie jest jeść kogoś, kogo w swoim wymarzonym domu chciałabym mieć za pełnoprawnego domownika. Tak, prosiak jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Nie uważam się za hipokrytkę - lubiłam mięso - może nie wszystkie rodzaje, ale na przykład za smalcem przepadałam. No cóż - nikt nie jest bez winy. Kiedy w sklepie pojawiła się "smakowita pajda" raz na czas mogę sobie trochę odświeżyć smak. Niemniej jednak moim ulubionym pozostanie jednak smalec z fasoli. Kiedy po raz pierwszy przeczytałam na niego przepis, zaintrygował mnie do tego stopnia, że pobiegłam od razu po fasolę do sklepu. 

Namoczyłam, ugotowałam i parząc łapki (przy okazji oczywiście podjadając) zmieliłam w blenderze. W przepisie polecano oskubać ją z łupinki, ale zrobiłam to tylko raz. Nigdy więcej. Poza tym z łupinkami blender radzi sobie znakomicie. W garnku (kiedyś na patelni, ale przy mieszaniu trochę mi jednak wypadało poza, dlatego wolę garnek) podsmażam dużo cebulki pokrojonej w kostkę. Ponieważ w naszym domu wszyscy lubią cebulę to jej sobie nie żałowałam. Następnie dorzuciłam do niej zmieloną fasolę, wymieszałam, dodałam starte jabłko, dużo majeranku, sól, pieprz do smaku i olej, który miał wszystko połączyć, aby smalec nie był suchy. Wedle uznania, ale oczywiście na pól litra. Po wymieszaniu wszystkich składników, podsmażam jeszcze chwilę na patelni. Po wystudzeniu pakuję na kanapkę (można też jeść bez chleba) dodaję ogórka konserwowego lub kiszonego i gotowe. Przepyszne, wolne od cierpienia i na pewno zdrowsze. 

poniedziałek, 28 lipca 2014

TOFUCZNICA

Promocja na tofu Polsoji w Biedronce (tydzień orientalny) sprawiła, że mając go wreszcie pod dostatkiem w lodówce skusiłam się na tofucznicę. Tyle o niej słyszałam - same dobre opinie, więc chciałam spróbować jak smakuje i czy rzeczywiście jest w stanie zastąpić jajecznicę. Zdecydowanie jest. Mogę określić ją jednym słowem: REWELACYJNA. Objadałam się nią do wypęku przez cały weekend. Pomijając walory smakowe, tofucznica z dodatkiem zielonego szczypiorku, czerwonego pomidorka, żółciutka i puszysta prezentowała się po prostu ślicznie.

Cebulkę pokrojona w drobną kostkę podduszam do miękkości na oleju rzepakowym. W tym samym czasie rozdrabniam kostkę tofu i dodaję łyżeczkę kurkumy. Druga wersja mówi o dodaniu curry, ja jednak wolę kurkumę. Rozdrobione tofu dodaję do uduszonej cebulki i podsmażam przez chwilę. Doprawiam solą do smaku. Według mnie na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia od prawdziwej jajecznicy. A smak nieporównywalnie lepszy. Nigdy też nie zjadłam całej patelni, jak to było w przypadku tofucznicy. Do spółki z moją psicą rzecz jasna.

piątek, 25 lipca 2014

WEGAŃSKIE SAMOSY Z FARSZEM WARZYWNYM

Ten przepis jest przykładem na to, że głupi ma zawsze szczęście. A raczej roztrzepana kuchareczka miała normalnego fuksa. Szkoda, że w grach losowych szczęście mnie opuszcza. Przydałaby się taka jednak tłusta "szósteczka" w lotto. Wtedy Pęczek Rzodkiewki stałby się wegańską knajpką. Może kiedyś...
Wczoraj natrafiłam w Internecie na ten przepis. Przeczytałam, ślinka pociekła i postanowiłam przenieść na własne podwórko trochę modyfikując farsz. Dwa dni wcześniej używałam kaszy kukurydzianej, więc postanowiłam, że wykończę opakowanie akurat tymi pierożkami. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. 

Do ciasta na samosy potrzeba mąkę pszenną, mąkę kukurydzianą, olej, sól i wodę. Tak. MĄKĘ KUKURYDZIANĄ. Ja oczywiście przeczytałam kaszę i tak już zostało. Radośnie zagniotłam składniki na ciasto. Zaraz po upieczeniu samosy były dość chrupkie, co kasza to kasza, ale jadalne i smaczne. Na szczęście na drugi dzień zmiękły i okazały się być pyszne. Niemniej jednak przepis podaję z mąką kukurydzianą, bo może jednak ktoś nie chciałby czekać z jedzeniem do dnia następnego.

Mąki mieszamy z kurkumą, dodajemy olej, mieszamy i dodajemy powoli wodę. Wyrabiamy ciasto. Kiedy będzie elastyczne formujemy kulę i odkładamy.
Czerwoną soczewicę gotujemy przez około 20 minut i odcedzamy. Warzywa (oprócz cebuli) obieramy, wrzucamy do osolonej wody i gotujemy do miękkości. Cebulkę w kostkę podsmażamy na patelni. Ugotowane warzywa razem z soczewicą blendujemy niezbyt dokładnie. Dodajemy olej. Następnie masę mieszamy z cebulką i sosem sojowym lub solą i pieprzem. 



Ciasto wałkujemy na cienki placek i wykrawamy kwadraty lub koła według uznania. Nakładamy farsz i zlepiamy brzegi. Samosy pieczemy w nagrzanym do temperatury 180 stopni piekarniku przez około 30 minut. Zjadamy z sałatkami, pomidorem, z sosami. Wedle uznania i gustu. 


piątek, 18 lipca 2014

SAŁATKA ZIEMNIACZANA czyli prosto i konkretnie.





Od zawsze kochałam ziemniaki. W mundurkach, pieczone, z wody, z ogniska, jako frytki i w sałatce. Moje ukochane pyrki. Dlatego kiedy natrafiłam na prostą ziemniaczaną sałatkę nie mogłam jej nie zrobić. Pyszna, sycąca, z chrupiącym ogórkiem i sojonezem - w sam raz na kolację lub śniadanie.

Ziemniaki myjemy i gotujemy w mundurkach. Po ostudzeniu obieramy i kroimy w większą kostkę. Ogórki i cebulę kroimy dla odmiany w drobną kostkę. Siekamy szczypiorek. Wszystko łączymy ze sobą, dodajemy groszek i kukurydzę, mieszkamy z sojonezem, doprawiamy solą i pieprzem. Najlepsza po schłodzeniu w lodówce. 

środa, 16 lipca 2014

SOJONEZ czyli wreszcie mam co chciałam...

Potrzeba jest matką wynalazku. W tym wypadku matką jest Internet. Nabrałam smaku na zwykłą ziemniaczaną sałatkę, ale potrzebowałam do niej majonezu. Wcześniej robiłam go z białej fasolki z puszki i był dobry. Tylko tyle. A ja chciałam czegoś więcej. I tak trafiłam na sojonez. Prosty w wykonaniu, a do sałatki wprost idealny.

Mleko, musztardę, sok z cytryny miksujemy kilka minut. Po chwili dodajemy delikatnie olej, a następnie sól i pieprz. Znowu miksujemy, aż nasz sojonez zacznie przypominać konsystencją zwykły majonez. Nie będzie on jednak sztywny, będzie raczej lejący, ale fantastycznie pasuje do sałatek i innych dań.

środa, 25 czerwca 2014

BÓB INACZEJ NIŻ ZWYKLE


Uwielbiam bób. Od czerwca już nie mogę się go doczekać. Małe zielone (później brązowe) kuleczki dostarczają mi wiele radości i stanowią podstawę mojej diety w sezonie. Do tej pory jednak pożerałam go po prostu ugotowanego. Dzisiaj jednak postanowiłam zrobić z bobu nadzienie do pierogów. Dzień wcześniej ugotowałam dwa kilogramy, bo w końcu pierogi pierogami, ale jeść trzeba. A dzisiaj z wieczora postanowiłam sobie polepić to i owo. Najważniejszy jednak był farsz. Kilka lat temu byłam w jednej knajpce na Krakowskim Rynku. Zamówiłam właśnie pierogi z bobem i nie powalały na kolana. Nijaki taki był ten farsz. Postanowiłam, że mój taki nie będzie.


Cebulkę pokroiłam w kosteczkę i podsmażyłam na patelni, dodałam bób bez skórki, wymieszałam z cebulką, podsmażyłam jeszcze chwilę. Zmniejszyłam płomień palnika do minimum i ugniotłam bób z cebulą tłuczkiem do ziemniaków. Na koniec doprawiłam koperkiem, czosnkiem, solą i pieprzem. A ponieważ wpadła mi w rączki suszona cebulka więc dorzuciłam i jej trochę. Wymieszałam wszystko razem, dodałam odrobinę oleju, żeby nie był farsz za suchy i zabrałam się za robienie ciasta na pierogi. Przepis znany i umieszczony na Pęczku tutaj. Nie wiem tylko czy dzisiaj pomimo kiepskiej pogody biometr był tak bardzo korzystny, bo nigdy jeszcze nie wyszło mi takie ciasto jak dzisiaj. Elastyczne, jędrne, doskonałe do lepienia. W ogóle nie musiałam podsypywać mąką na stolnicy podczas wałkowania. Pierogi wyszły pulchne i smakowite. Niech się schowają te knajpiane w Rynku.



poniedziałek, 23 czerwca 2014

CHODZIŁ ZA MNĄ BAMBUS

Typowe popołudnie. Słonecznie chociaż jak na moje potrzeby za zimno, bo do 30 stopni w cieniu jeszcze dużo dziś brakowało. Wracałam dziś z pracy i jadąc w autobusie ze słuchawkami w uszach i książką na kolanach zastanawiałam się co zjeść na obiad. Na szybko, bo niemoc straszna mnie ogarnęła, jak to przy poniedziałku, zwłaszcza po tak długim weekendzie. Koleżanka wspominała coś o ryżu po chińsku, z warzywami, z których najbardziej utkwiły mi pędy bambusa. W końcu od jakiegoś czasu leżą dwie puszki w lodówce i jeść nie wołają. Chyba dzisiaj nadszedł dzień konsumpcji. Na dzień dobry jak zwykle buziaczki i przytulanie z moją sunią, buziaczków od Lubego brak - wraca później ode mnie, a następnie rzut oka do lodówki czy jest z czym ten bambus zjeść, czy trzeba wyskoczyć jeszcze na zakupy. Okazało się, że i owszem.
Jest młoda marchewka, jest cukinia. Da się żyć. Wstawiłam wodę na ryż i zabrałam się za warzywa.
Pokroiłam cebulkę w drobną kostkę, a marchewkę w cienkie talarki. Wrzuciłam do wszystko na rozgrzany olej, posoliłam i udusiłam na chrupko. Do tego dodałam pokrojoną w kostkę cukinię i bambusa z puszki. Chrupały również, czemu nie. Doprawiłam solą, pieprzem i curry (byle nie za dużo) i kilkoma ząbkami świeżego czosnku (uwielbiam! chociaż całować się po nim nie bardzo da). Dodałam ugotowany ryż, podsmażyłam jeszcze raz wszystko na patelni i mogłam zajadać. Szybko i w sumie jednogarnkowo - a to lubię. Coś dla zabieganych amatorów wyrazistych smaków.



Luby wrócił i pożarł z elementami biednego kurczaka. Bardzo mu smakowało. No cóż, podobno nie można mieć wszystkiego...

niedziela, 22 czerwca 2014

ZACHCIEWAJKI NA SŁODKO: MUS Z KASZY JAGLANEJ

 Tak to już jest, że zawsze ugotuję za dużo kaszy. Ponieważ nie lubię wyrzucać jedzenia, z kaszy, która zostanie robię mus dla Lubego. Do blendera wrzucam kaszę, dodaję mleka roślinnego i cukru do smaku. Mieszam wszystko aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Im więcej mleka tym masa bardziej delikatna. Do białej masy dodaję cukier wanilinowy i rodzynki.




Pewnego razu jednak eksperymentowałam i do bazy z kaszy dodałam amaretto i kakao. I ta wersja bardziej przypadła Lubemu do gustu. Może dlatego, że amaretto sprawia, że masa pozostaje dłużej bardziej wilgotna, a może po prostu woli czekoladowe smaki? Tak czy siak, teraz miewam zapotrzebowanie na kakaowy mus. Niech mu będzie - robi się to przyjemnie i smakuje wybornie. No i zdecydowanie jest zdrowsze od innych kupnych słodyczy. I na pewno bardziej etyczne.


piątek, 20 czerwca 2014

JAGLANE BURGERY I FRYTKI Z SELERA

Co fajnego zrobić z ugotowanej jaglanki? Na przykład kotlety. Wzięło mi się z tego, że odczułam pewnego wieczora potrzebę pomiętoszenia jakiś produktów w łapach. Pierogów nie chciało mi się lepić, ale kotlety trzeba było nie było wyrobić i uformować dłonią. Do ugotowanej kaszy dodałam drobniutko pokrojoną cebulkę (można dać duszoną, ale nie miałam nastroju nikogo ani niczego dusić), a w blenderze rozdrobniłam połowę puszki z kukurydzy, i puszkę ciecierzycy.
 Wymieszałam masę z blendera razem z kaszą i cebulką, posoliłam, popieprzyłam, dodałam mojej ulubionej posypki do dań i kanapek - nie ukrywam, że w dużych ilościach, bo jest pyszna. Na koniec dosypałam trochę mąki kukurydzianej, akurat tyle aby masa dała się ładnie formować w kotleciki. Usmażyłam na złoty kolor na oleju i pozwoliłam im odcieknąć na ręczniku papierowym. Luby zjadł w bułce przyprawiając po swojemu na ostro, a ja z warzywami. Dobre, i treściwe.



Pasowałyby do tego frytki z selera, najlepsze frytki na świecie. Kroimy selera w słupki, wrzucamy do miski, polewamy odrobiną oleju i dodajemy przyprawy: sól, pieprz, curry, kurkuma, słodka papryka, chili. Mieszamy i odstawiamy na kilka chwil aby seler przeszedł przyprawami. Ja piekę frytki w halogenie (piekarniku elektrycznym) w temperaturze 180 stopni aż do uzyskania złotego koloru. W piekarniku zajmie to pewnie trochę dłużej, ale na pewno mniej niż tradycyjne frytki. Nie ukrywam, że odkąd zjadłam frytki selerowe - te ziemniaczane nie smakują już tak jak kiedyś.



środa, 18 czerwca 2014

SMALEC Z FASOLI

 Dzięki Stwórcy, Wielkiemu Kreatorowi czy Kosmitom (wg Ericha von Dänikena) za fasolę. Nie dość, że do pączków pasuje, to jeszcze można z niej zrobić wyborny smalec. Na chlebku, z ogórkiem konserwowym, albo w tortilli (ostatni wynalazek Lubego) - mniam! Ale do rzeczy. Fasola dowolna. Ja robię z małego Jasia, można z dużego - według uznania. Moczę przez 12 godzin i gotuję do miękkości. Kiedy fasola dochodzi na gazie, drobno kroję 4 duże cebule i podsmażam je na patelni. Następnie ścieram na tarce duże jabłko. Kiedy fasolka się ugotuje odcedzam, pozostawiając szklankę wody z gotowania fasoli. Bywa, że o tym zapominam, ale nie ma strachu, zwykła przegotowana też jest dobra. W oryginalnym przepisie polecają łuskać fasolkę ze skórki. Zrobiłam to raz w życiu i nigdy więcej. Mój blender radzi sobie doskonale z mieleniem fasoli w ubranku. Nie wszystko na raz oczywiście, ale dzieląc na części mielę fasolę i przesypuję do garnka. Będzie dość sucha. Kiedy cała fasola jest już zmielona, dodaję do niej uduszoną cebulę, 4 łyżki oleju rzepakowego i wody z gotowania - tyle ile potrzeba aby wszystko miało konsystencję masy. Na koniec dodaję utarte jabłko, sól, pieprz i dużo majeranku. Mieszam i podsmażam jeszcze 2-3 minutki. Smalec pyszny, przepis poszedł w świat, a smakuje nie tylko weganom, ale i regularnym mięsożercom.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

JAGLANA I LOVE :)

Kasza jaglana - zapomniana, niedoceniona, traktowana po macoszemu. Przez wielu, a na pewno przeze mnie. Weganizm daje jednak okazję do wynajdowania produktów nieobecnych w zwykłej codziennej diecie. Tak było ze mną i kaszą jaglaną. Tyle przeczytałam o niej dobrego, że nie pozostawało mi nic innego jak tylko kupić i zjeść. Nie ukrywam, że trochę odstraszały mnie skomplikowane przepisy na jej gotowanie, ale tu z pomocą przyszła mi moja nieoceniona Olga - też weganka. Powiedziała co wiedziała, czyli jak ona ją gotuje, powtórzyłam to co powiedziała i Voilà. Przede wszystkim płukam ją kilka razy - aż woda przestanie być mętna. Następnie zalewam wodą tak do jakiś 2 cm powyżej kaszy, stawiam na małym gazie, przykrywam pokrywką i gotuję. Mieszam tylko raz - po jakiś 10 minutach. U mnie gotuje się błyskawicznie - w sumie nie wiem od czego to zależy, ale całość nie trwa więcej niż 20 minut. Jedno jednak jest pewne, że nie zostawiam kaszy samej sobie. Nadzór musi być.



Kiedy kasza jest gotowa można z niej robić cuda. W moim wykonaniu póki co są: kotlety i deser. Nie liczę oczywiście samej kaszy z dodatkami na słodko lub pikantnie, którą pożeram na śniadanie lub kolację.


sobota, 14 czerwca 2014

PO PROSTU PROSTE BUŁKI

Kocham proste przepisy. Zwykle okazują się najlepsze. Oczywiście lubię sobie czasem trochę skomplikować życie i wytworzyć coś nie tylko w dwóch ruchach, niemniej jednak im prościej tym lepiej.
Przetestowałam już kilka przepisów na bułki, były w porządku, jednak żaden z nich nie powalał na kolana. Pierwszego dnia po upieczeniu były pyszne i chrupiące, ale następnego mogły służyć za broń miotającą, pomimo szczelnego przechowywania. Tak było do czasu, aż trafiłam na ten przepis. Wyszperałam, przeczytałam, okazało się, że wszystko jest w domu, więc postanowiłam spróbować. Po raz ostatni. Albo wyjdzie, albo zaprzestaję produkcji. Faktycznie miałam rację. Nigdy więcej nie zrobiłam innych bułek. A przepis poszedł w świat do moich koleżanek. Robi się je przyjemnie i szybko - jeśli odliczyć leżakowanie bułek przed pieczeniem.

Do miski kruszę drożdże, dodaję odrobinę ciepłej wody i 2 łyżeczki cukru, mieszam i zostawiam na chwilkę aby drożdże zareagowały. Następnie nie bawiąc się w subtelności dodaję mąkę, mleko, wodę i sól. Mieszam wszystko, a następnie dolewam olej i zaczynam wyrabiać. Ciasto będzie się trochę kleiło do rąk, ale ja podsypuję mąki, jeśli jest zbyt lepkie. Wyrabiam jakiś czas, a następnie zostawiam na 15 minut niech sobie odsapnie. Później na stolnicy robię z ciasta wałek i kroję na kawałki, takiej grubości jakiej wielkości chcę mieć bułki. Plus te kilka cm ile im przybędzie przy wyrastaniu. Z każdego kawałka robię kulkę, kładę na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, lekko spłaszczam, i smaruję wszystkie mlekiem, a następnie posypuję jakimiś smakowitymi paprochami, ostatnio siemię lniane.Bułeczki pakuję do piekarnika nagrzanego do temperatury 200 stopni, i piekę przez około 15-20 minut. Trzeba patrzeć czy się równo rumienią. Po upieczeniu trzymam jeszcze chwilę w piekarniku, a następnie wyjmuję do ostygnięcia. Są pyszne, mięciutkie przez kilka dni. Doskonale smakują na ciepło. Mój zdecydowany numer 1 jeśli idzie o pieczywo.