Ostatnio uzupełniam swoje zapasy przypraw o takie smaczki
jak czarna sól, zatar zielony i zwykły (tych jeszcze nie wykorzystałam w
kuchni) i znalezioną przypadkiem wędzoną paprykę. Słodką i ostrą. Ostrą
wykończył mi Luby, słodkiej broniłam własną wybujałą piersią. W końcu miała iść
do fasolki po bretońsku. Odkąd przestałam jeść mięso tęskniłam za fasolką.
Moja
„wyrodna” Mamcia odmówiła bo jakoś bardziej po drodze jej z kiełbaską i o ile
nauczyłam ją już, że jej córka je tylko wegańskie pierogi, i robi je dla mnie, o
tyle rzekła, że z fasolką bawić się nie będzie. Uzbrojona jednak w wędzoną papryczkę
postanowiłam jak zwykle zresztą dać sobie radę sama.
W sieci znalazłam znakomity przepis, więc zabrałam się do
pitraszenia. Wstawiłam jaśka niech się gotuje. Następnie pokroiłam (czy
wspominałam, że wprost uwielbiam kroić cebulę i obierać ziemniaki? Taki fetysz J ) udusiłam cebulę z
liśćmi laurowymi, zielem angielskim i pieprzem. Pierwszy raz tak robiłam i to
jest naprawdę fajne. Smak cebuli zyskuje pazur. Do cebuli wpakowałam przecier
pomidorowy i koncentrat, wodę i przyprawy, a następie wrzuciłam do gara fasolę.
Ponieważ było jej mało jak na moje potrzeby, dorzuciłam jeszcze dwie puszki
białej fasolki. Ta ilość – mnie miłośniczki strączków wszelkich – zadowoliła.
Tak jak i przepyszny smak mojej pierwszej wegańskiej fasolki po bretońsku.
Niestety do spółki – czyli garnka podłączył się Luby. Cóż…podobno trzeba się
dzielić z bliźnim…