środa, 25 czerwca 2014

BÓB INACZEJ NIŻ ZWYKLE


Uwielbiam bób. Od czerwca już nie mogę się go doczekać. Małe zielone (później brązowe) kuleczki dostarczają mi wiele radości i stanowią podstawę mojej diety w sezonie. Do tej pory jednak pożerałam go po prostu ugotowanego. Dzisiaj jednak postanowiłam zrobić z bobu nadzienie do pierogów. Dzień wcześniej ugotowałam dwa kilogramy, bo w końcu pierogi pierogami, ale jeść trzeba. A dzisiaj z wieczora postanowiłam sobie polepić to i owo. Najważniejszy jednak był farsz. Kilka lat temu byłam w jednej knajpce na Krakowskim Rynku. Zamówiłam właśnie pierogi z bobem i nie powalały na kolana. Nijaki taki był ten farsz. Postanowiłam, że mój taki nie będzie.


Cebulkę pokroiłam w kosteczkę i podsmażyłam na patelni, dodałam bób bez skórki, wymieszałam z cebulką, podsmażyłam jeszcze chwilę. Zmniejszyłam płomień palnika do minimum i ugniotłam bób z cebulą tłuczkiem do ziemniaków. Na koniec doprawiłam koperkiem, czosnkiem, solą i pieprzem. A ponieważ wpadła mi w rączki suszona cebulka więc dorzuciłam i jej trochę. Wymieszałam wszystko razem, dodałam odrobinę oleju, żeby nie był farsz za suchy i zabrałam się za robienie ciasta na pierogi. Przepis znany i umieszczony na Pęczku tutaj. Nie wiem tylko czy dzisiaj pomimo kiepskiej pogody biometr był tak bardzo korzystny, bo nigdy jeszcze nie wyszło mi takie ciasto jak dzisiaj. Elastyczne, jędrne, doskonałe do lepienia. W ogóle nie musiałam podsypywać mąką na stolnicy podczas wałkowania. Pierogi wyszły pulchne i smakowite. Niech się schowają te knajpiane w Rynku.



poniedziałek, 23 czerwca 2014

CHODZIŁ ZA MNĄ BAMBUS

Typowe popołudnie. Słonecznie chociaż jak na moje potrzeby za zimno, bo do 30 stopni w cieniu jeszcze dużo dziś brakowało. Wracałam dziś z pracy i jadąc w autobusie ze słuchawkami w uszach i książką na kolanach zastanawiałam się co zjeść na obiad. Na szybko, bo niemoc straszna mnie ogarnęła, jak to przy poniedziałku, zwłaszcza po tak długim weekendzie. Koleżanka wspominała coś o ryżu po chińsku, z warzywami, z których najbardziej utkwiły mi pędy bambusa. W końcu od jakiegoś czasu leżą dwie puszki w lodówce i jeść nie wołają. Chyba dzisiaj nadszedł dzień konsumpcji. Na dzień dobry jak zwykle buziaczki i przytulanie z moją sunią, buziaczków od Lubego brak - wraca później ode mnie, a następnie rzut oka do lodówki czy jest z czym ten bambus zjeść, czy trzeba wyskoczyć jeszcze na zakupy. Okazało się, że i owszem.
Jest młoda marchewka, jest cukinia. Da się żyć. Wstawiłam wodę na ryż i zabrałam się za warzywa.
Pokroiłam cebulkę w drobną kostkę, a marchewkę w cienkie talarki. Wrzuciłam do wszystko na rozgrzany olej, posoliłam i udusiłam na chrupko. Do tego dodałam pokrojoną w kostkę cukinię i bambusa z puszki. Chrupały również, czemu nie. Doprawiłam solą, pieprzem i curry (byle nie za dużo) i kilkoma ząbkami świeżego czosnku (uwielbiam! chociaż całować się po nim nie bardzo da). Dodałam ugotowany ryż, podsmażyłam jeszcze raz wszystko na patelni i mogłam zajadać. Szybko i w sumie jednogarnkowo - a to lubię. Coś dla zabieganych amatorów wyrazistych smaków.



Luby wrócił i pożarł z elementami biednego kurczaka. Bardzo mu smakowało. No cóż, podobno nie można mieć wszystkiego...

niedziela, 22 czerwca 2014

ZACHCIEWAJKI NA SŁODKO: MUS Z KASZY JAGLANEJ

 Tak to już jest, że zawsze ugotuję za dużo kaszy. Ponieważ nie lubię wyrzucać jedzenia, z kaszy, która zostanie robię mus dla Lubego. Do blendera wrzucam kaszę, dodaję mleka roślinnego i cukru do smaku. Mieszam wszystko aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Im więcej mleka tym masa bardziej delikatna. Do białej masy dodaję cukier wanilinowy i rodzynki.




Pewnego razu jednak eksperymentowałam i do bazy z kaszy dodałam amaretto i kakao. I ta wersja bardziej przypadła Lubemu do gustu. Może dlatego, że amaretto sprawia, że masa pozostaje dłużej bardziej wilgotna, a może po prostu woli czekoladowe smaki? Tak czy siak, teraz miewam zapotrzebowanie na kakaowy mus. Niech mu będzie - robi się to przyjemnie i smakuje wybornie. No i zdecydowanie jest zdrowsze od innych kupnych słodyczy. I na pewno bardziej etyczne.


piątek, 20 czerwca 2014

JAGLANE BURGERY I FRYTKI Z SELERA

Co fajnego zrobić z ugotowanej jaglanki? Na przykład kotlety. Wzięło mi się z tego, że odczułam pewnego wieczora potrzebę pomiętoszenia jakiś produktów w łapach. Pierogów nie chciało mi się lepić, ale kotlety trzeba było nie było wyrobić i uformować dłonią. Do ugotowanej kaszy dodałam drobniutko pokrojoną cebulkę (można dać duszoną, ale nie miałam nastroju nikogo ani niczego dusić), a w blenderze rozdrobniłam połowę puszki z kukurydzy, i puszkę ciecierzycy.
 Wymieszałam masę z blendera razem z kaszą i cebulką, posoliłam, popieprzyłam, dodałam mojej ulubionej posypki do dań i kanapek - nie ukrywam, że w dużych ilościach, bo jest pyszna. Na koniec dosypałam trochę mąki kukurydzianej, akurat tyle aby masa dała się ładnie formować w kotleciki. Usmażyłam na złoty kolor na oleju i pozwoliłam im odcieknąć na ręczniku papierowym. Luby zjadł w bułce przyprawiając po swojemu na ostro, a ja z warzywami. Dobre, i treściwe.



Pasowałyby do tego frytki z selera, najlepsze frytki na świecie. Kroimy selera w słupki, wrzucamy do miski, polewamy odrobiną oleju i dodajemy przyprawy: sól, pieprz, curry, kurkuma, słodka papryka, chili. Mieszamy i odstawiamy na kilka chwil aby seler przeszedł przyprawami. Ja piekę frytki w halogenie (piekarniku elektrycznym) w temperaturze 180 stopni aż do uzyskania złotego koloru. W piekarniku zajmie to pewnie trochę dłużej, ale na pewno mniej niż tradycyjne frytki. Nie ukrywam, że odkąd zjadłam frytki selerowe - te ziemniaczane nie smakują już tak jak kiedyś.



środa, 18 czerwca 2014

SMALEC Z FASOLI

 Dzięki Stwórcy, Wielkiemu Kreatorowi czy Kosmitom (wg Ericha von Dänikena) za fasolę. Nie dość, że do pączków pasuje, to jeszcze można z niej zrobić wyborny smalec. Na chlebku, z ogórkiem konserwowym, albo w tortilli (ostatni wynalazek Lubego) - mniam! Ale do rzeczy. Fasola dowolna. Ja robię z małego Jasia, można z dużego - według uznania. Moczę przez 12 godzin i gotuję do miękkości. Kiedy fasola dochodzi na gazie, drobno kroję 4 duże cebule i podsmażam je na patelni. Następnie ścieram na tarce duże jabłko. Kiedy fasolka się ugotuje odcedzam, pozostawiając szklankę wody z gotowania fasoli. Bywa, że o tym zapominam, ale nie ma strachu, zwykła przegotowana też jest dobra. W oryginalnym przepisie polecają łuskać fasolkę ze skórki. Zrobiłam to raz w życiu i nigdy więcej. Mój blender radzi sobie doskonale z mieleniem fasoli w ubranku. Nie wszystko na raz oczywiście, ale dzieląc na części mielę fasolę i przesypuję do garnka. Będzie dość sucha. Kiedy cała fasola jest już zmielona, dodaję do niej uduszoną cebulę, 4 łyżki oleju rzepakowego i wody z gotowania - tyle ile potrzeba aby wszystko miało konsystencję masy. Na koniec dodaję utarte jabłko, sól, pieprz i dużo majeranku. Mieszam i podsmażam jeszcze 2-3 minutki. Smalec pyszny, przepis poszedł w świat, a smakuje nie tylko weganom, ale i regularnym mięsożercom.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

JAGLANA I LOVE :)

Kasza jaglana - zapomniana, niedoceniona, traktowana po macoszemu. Przez wielu, a na pewno przeze mnie. Weganizm daje jednak okazję do wynajdowania produktów nieobecnych w zwykłej codziennej diecie. Tak było ze mną i kaszą jaglaną. Tyle przeczytałam o niej dobrego, że nie pozostawało mi nic innego jak tylko kupić i zjeść. Nie ukrywam, że trochę odstraszały mnie skomplikowane przepisy na jej gotowanie, ale tu z pomocą przyszła mi moja nieoceniona Olga - też weganka. Powiedziała co wiedziała, czyli jak ona ją gotuje, powtórzyłam to co powiedziała i Voilà. Przede wszystkim płukam ją kilka razy - aż woda przestanie być mętna. Następnie zalewam wodą tak do jakiś 2 cm powyżej kaszy, stawiam na małym gazie, przykrywam pokrywką i gotuję. Mieszam tylko raz - po jakiś 10 minutach. U mnie gotuje się błyskawicznie - w sumie nie wiem od czego to zależy, ale całość nie trwa więcej niż 20 minut. Jedno jednak jest pewne, że nie zostawiam kaszy samej sobie. Nadzór musi być.



Kiedy kasza jest gotowa można z niej robić cuda. W moim wykonaniu póki co są: kotlety i deser. Nie liczę oczywiście samej kaszy z dodatkami na słodko lub pikantnie, którą pożeram na śniadanie lub kolację.


sobota, 14 czerwca 2014

PO PROSTU PROSTE BUŁKI

Kocham proste przepisy. Zwykle okazują się najlepsze. Oczywiście lubię sobie czasem trochę skomplikować życie i wytworzyć coś nie tylko w dwóch ruchach, niemniej jednak im prościej tym lepiej.
Przetestowałam już kilka przepisów na bułki, były w porządku, jednak żaden z nich nie powalał na kolana. Pierwszego dnia po upieczeniu były pyszne i chrupiące, ale następnego mogły służyć za broń miotającą, pomimo szczelnego przechowywania. Tak było do czasu, aż trafiłam na ten przepis. Wyszperałam, przeczytałam, okazało się, że wszystko jest w domu, więc postanowiłam spróbować. Po raz ostatni. Albo wyjdzie, albo zaprzestaję produkcji. Faktycznie miałam rację. Nigdy więcej nie zrobiłam innych bułek. A przepis poszedł w świat do moich koleżanek. Robi się je przyjemnie i szybko - jeśli odliczyć leżakowanie bułek przed pieczeniem.

Do miski kruszę drożdże, dodaję odrobinę ciepłej wody i 2 łyżeczki cukru, mieszam i zostawiam na chwilkę aby drożdże zareagowały. Następnie nie bawiąc się w subtelności dodaję mąkę, mleko, wodę i sól. Mieszam wszystko, a następnie dolewam olej i zaczynam wyrabiać. Ciasto będzie się trochę kleiło do rąk, ale ja podsypuję mąki, jeśli jest zbyt lepkie. Wyrabiam jakiś czas, a następnie zostawiam na 15 minut niech sobie odsapnie. Później na stolnicy robię z ciasta wałek i kroję na kawałki, takiej grubości jakiej wielkości chcę mieć bułki. Plus te kilka cm ile im przybędzie przy wyrastaniu. Z każdego kawałka robię kulkę, kładę na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, lekko spłaszczam, i smaruję wszystkie mlekiem, a następnie posypuję jakimiś smakowitymi paprochami, ostatnio siemię lniane.Bułeczki pakuję do piekarnika nagrzanego do temperatury 200 stopni, i piekę przez około 15-20 minut. Trzeba patrzeć czy się równo rumienią. Po upieczeniu trzymam jeszcze chwilę w piekarniku, a następnie wyjmuję do ostygnięcia. Są pyszne, mięciutkie przez kilka dni. Doskonale smakują na ciepło. Mój zdecydowany numer 1 jeśli idzie o pieczywo.


poniedziałek, 9 czerwca 2014

FASOLOWE PĄCZKI CZYLI WEGAŃSKIE DONATY

Jak znalazłam ten przepis w Internecie to zwariowałam. Fasola do pączka? Jak róża do kożucha? No kto, jak kto - ale JA na pewno musiałam to sprawdzić na swoim organizmie. I tak któregoś sobotniego wieczora zabrałam się do roboty. Są tak proste i smaczne, że nie mogłam w to uwierzyć. Dając przyjaciołom do paszczy, pytałam czy wiedzą z czego są zrobione. Każdy miał oczy jak pięć złotych kiedy okazywało się, że jedzą słodycze z fasoli. I każdy chciał jeszcze. To mi się podoba w wegańskich przepisach - takie dziwadełka właśnie. A zatem do rzeczy.

Fasolkę płukam zimną wodą i miksuję na gładka masę. Zwykle używam świeżych drożdży, więc trzeba je rozpuścić w ciepłej wodzie z dodatkiem cukru jak przy każdym drożdżaku. Kiedy drożdże już się "wypowiedzą", wlewam je do mąki, dodaję zmiksowaną fasolę, wodę, cukier i sól. Całość dokładnie łączę i dobrze wyrabiam kilka minut. Następnie dodaję olej lub oliwę i kontynuuję wyrabianie z pieśnią na ustach (podczas kuchennych zabaw oglądam filmy, albo słucham muzyki - już nie potrafię inaczej). W momencie kiedy ciasto daje się uformować w kulę zostawiam je pod przykryciem na godzinę. Tak było w oryginalnym przepisie - mnie wstyd się przyznać nigdy to się nie udało. Jeśli cierpliwość jest cnotą to mnie jej trochę poskąpiono. 
Po upływie odpowiedniego czasu ciasto rozwałkowujemy na blacie oprószonym mąką. Wycinamy z niego donaty, u mnie szklanka i kieliszek to zestaw do produkcji tych słodkości. Wycięte kładziemy delikatnie na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Pieczemy 10 minut w piekarniku nagrzanym do temperatury 225 stopni. 

Kiedy wystygną, przygotowujemy polewę z oleju kokosowego rozpuszczonego w kąpieli wodnej, kakaa i cukru pudru. Łączymy dobrze składniki, odstawiamy polewę na kwadrans, a następnie zanurzamy w niej donaty i posypujemy kokosem. 


niedziela, 8 czerwca 2014

Z CIASTKIEM DO ZWIERZAKA...

W sobotę były obchody XX - lecia Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt w Krakowie. Z drugą rudą - tak samo kompletnie zwariowaną na punkcie zwierząt jak ja - pobiegłyśmy w ten skwar z ciastem na kiermasz, z którego dochód przeznaczony był na tych czworonożnych biedaków, którzy nie mają własnego domu. Impreza była naprawdę sympatyczna. Pokazy psów, zabawy dla dzieciaków, stoiska tematyczne, na jednym z nich nauczyłam się udzielać pierwszej pomocy psom i kotom małym i dużym. Osobiście dmuchałam w nos :) I bardzo bym chciała aby ta wiedza pozostała tylko teoretyczna, ale któż to może wiedzieć. Za drugim podejściem (po raz pierwszy doszłam tylko do pierwszego bosku) poszłam do psów. Żeby to nie robiło wrażenia trzeba by nie mieć serca. Ja takowe posiadam, z przerostem w stronę wszystkich zwierzaków małych i dużych. Co się rzuca w oczy, to mody na aktualne psiaki. Strasznie dużo jest bullowatych cudeniek, które zostały wzięte dlatego, że to modnie jest mieć groźnego psa. "Groźny" Amstaff Józio mojej koleżanki ostatnio zalizywał królicę po uszach (po brzuchu też mu się zdarzało) a kiedy podejdzie mu pod miskę, to chłopak nie wie jak zacząć jeść. Kwestia podejścia i wychowania. I rozumu, którego często właścicielom psów i kotów brakuje. Skoro są pseudohodowle, pseudokibicie, to chyba można pokusić się o stwierdzenie, że są też pseudowłaściciele.
Ale tu ma być mowa o jedzeniu, chociaż odrobinka agitacji nie zaszkodzi. Jeśli ktoś ma możliwości niech bierze ciapka czy kicię. Nie wyobrażam sobie życia bez zwierzaków, a już na pewno bez tego mojego 4 kg futerka, które noc w noc śpi przy moim boku. Nie mylić z Lubym. On śpi z drugiej strony i jest jednak zdecydowanie mniej włochaty. Ma za to trochę więcej niż 4 kilo.
Na kiermasz zawiozłam ciasto z truskawkami. W końcu sezon na truskawy w pełni, a ja to ciasto piekę nie przerywając snu. I widziałam jedną Panią, która je wcinała - mina świadczyła, że jej smakowało, co wprawiło mnie w zachwyt. Bo w sumie do tej pory piekłam i gotowałam dla rodziny i przyjaciół. A kiedy twoje ciasto szybko znika ze stołu i ludzie jeszcze za to chcą płacić, to jak się tu nie cieszyć.

 A jako dodatek były wegańskie ciasteczka owsiane. Chyba jeszcze prostsze w przygotowaniu, i bardzo smaczne.

Na patelnię z rozgrzanym olejem wsypuję płatki owsiane z cukrem i prażę je na złoto - brązowy kolor. Dodaję mąkę z proszkiem i jeszcze przez chwilę prażę. Następnie dolewam wodę i dokładnie mieszam. Później całość wykładam na stolnicę (uwaga na ręce) i maczając palce w zimnej wodzie formuję kulki i spłaszczam je kładąc na blaszce. Z tej ilości wyszło mi 25 ciastek o średnicy ok 4 cm. Można układać ciastka dość blisko siebie bo nie rosną zbytnio. Blaszka wędruje do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, na około 25-30 min. Im dłużej pieczemy tym ciastka są bardziej chrupiące.

Opakowałam je fikuśnie, z psim elementem  i pojechały do Schroniska.

I jeszcze jedno. Zjadłam tam najlepszy tofurnik w życiu. Delicje i niebo w gębie. Muszę koniecznie nauczyć się sama taki robić. 




wtorek, 3 czerwca 2014

DUŻO I DO SYTA...

Pragnę słońca, jak kania dżdżu! Z tego wszystkiego, a konkretnie z deszczu, zimna i z bycia zmuszaną do noszenia kilku ciuchów na raz oraz pełnych butów, dogadzam sobie przynajmniej kulinarnie. A pupa rośnie... no może nie tak od razu, ale jeszcze miesiąc takiej pogody i ... szkoda gadać. Na okoliczność poniedziałkowego obiadu popełniłam soję w sosie, do tego makaron rurka skośnie ścięta, i ogórki konserwowe. Luby przepada, a ze mnie wychodzi często - gęsto Karmicielka. Normalnie Kura Domowa (Gallus gallus domesticus) 
Pomysł na soję powstał na wzór i podobieństwo dania mojej Mamy (ach ta Moja Mama) tylko ona używa piersi z kurczaka. Mnie soja w zupełności wystarcza.

Standardowo namaczam soję w 1 litrze bulionu warzywnego. W tym wypadku jest go więcej bo po odcedzeniu soi użyję go do robienia sosu. Cebulę kroję w drobną kostkę i duszę na oleju w garnku. Na tyle dużym aby pomieścił później kawałki soi z sosem. Kiedy soja namoknie, obtaczam ją delikatnie w mące i podsmażam na patelni na złoto z dwóch stron. Następnie ładuję do cebulki, bulion z moczenia soi przecedzam przez sitko i wlewam do garnka. Zagęszczam odrobiną mąki, dodaję posypkę, gotuję jeszcze chwilę i gotowe. Można dodać pieprzu, żeby podrasować smak. Najlepiej smakuje z makaronem rurką i ogórasem konserwowym. W szary, pochmurny i zimny dzień. Pod kocem, z wiernym Futrzakiem przy boku, który udaje, że wcale nie interesuje go to, co na talerzu, a w oczy patrzy tylko z miłością i to całkowicie bezinteresowną.




niedziela, 1 czerwca 2014

SMAKI DZIECIŃSTWA: MŁODA KAPUSTKA

Leniwa niedziela. Bardzo leniwa. Tylko spacerki z sunią, czytanie książek i kolejne odcinki ulubionego serialu. Luz blues - w niebie same dziury. Luby w pracy, pomyślałam, że pewnie zjadłby na obiad coś fajnego. Drobniutkie kartofelki oskrobane, a co do tego? Jeśli idzie o mięcho - to On kotlet z kurczaka, ja natomiast orkiszowe kotlety warzywne z pudełka. A jakaś zielenina? Przypomniałam sobie, że w lodówce czeka na swoją szansę młoda kapustka. No to byłam w domu. Krótka konsultacja z Mamą i można zabrać się do roboty. Mama robi ją znakomitą - teraz miał być mój debiut.

Kapustę szatkujemy, wkładamy do garnka, zalewamy wodą, solimy i gotujemy. Kiedy zabulgocze, trzymamy na gazie kilka minut (nie rozgotowujemy) a następnie odcedzamy. Do kapusty dodajemy kilka listków margaryny i dusimy. W międzyczasie robimy zasmażkę z mąki i margaryny. Uważamy aby zanadto nie przypalić. Kapustę w garnku doprawiamy sola, cukrem i octem, a następnie dodajemy zasmażkę, mieszamy i jeszcze chwilę dusimy.  Niektórzy dodają do kapusty koperek, ale ja w dzieciństwie byłam na bakier z każdą zieleniną (zwłaszcza z moim ulubionym obecnie szpinakiem) i chociaż teraz zielone wcinam codziennie to jednak tu akurat mi koperek nie pasuje smakowo. Ja wiem, że może zasmażki nie należą do najzdrowszych rzeczy pod słońcem, ale sezon szybko się kończy, a życie byłoby według mnie smutne bez młodej kapustki, z ziemniaczkami.